- Św. Zygmunt Szczęsny Feliński -

przyjacielskie rady

1857 - 1861

Św. Zygmunt Szczęsny Feliński

Modlitwy

Pieśni

Kontakt

Dom Zakonny Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi
64-730 Wieleń, ul. Staszica 3
tel. 67 25 61 033
fax. 67 25 61 073
e-mail: dpswielen@op.pl
SACRUM

Fragmenty pogadanek, jakie Zygmunt Szczęsny Feliński wygłaszał do alumnów jako ojciec duchowny w Akademii Duchownej w Petersburgu w latach 1857-1861.
Wieczór 1

Kiedy przyszliśmy do niego wieczorem i zasiedliśmy wkoło, kapłan, siadając wśród nas, przy małym stoliku, tak zaczął swą opowieść: „Po cóż przyszliście do mnie? Jeżeli chcecie jakiejkolwiek porady dotyczącej nauki, to uprzedzam, że próżne są wasze nadzieje, ponieważ sam jestem człowiekiem nieuczonym, ale co do życia praktycznego, mogę udzielić wam kilku rad, ponieważ posiadam nieco więcej doświadczenia od was.

Przede wszystkim zwróćmy uwagę na dzisiejszą sytuację Kościoła. Widzimy z radością, że całe nasze duchowieństwo wykazuje więcej niż kiedykolwiek wierności i przywiązania do Stolicy Apostolskiej9; na przykład, duchowieństwo francuskie już dobrowolnie odżegnało się od gallikanizmu. W Austrii został zawarty konkordat dotyczący bezpośredniego kontaktu duchowieństwa z Rzymem. Dobry to znak i dobra sprawa, ponieważ członki nie mogą być oddzielone od głowy. Z doświadczenia wiemy, jakie wynikały i nadal wynikają komplikacje z faktu, kiedy duchowieństwo jest uzależnione od rządu, bez którego zgody nie można ani wybrać biskupa, ani zdziałać nic innego. Stąd wynikają niejednokrotnie wykroczenia przeciw prawu kościelnemu; na przykład, jakiś tam naczelnik policji grozi donosem, więc duchowny milczy, ponieważ jest jak gdyby oderwany od tronu papieskiego, który, jako jedyny, mógłby go obronić.

Dzisiaj duchowieństwo za granicą odczuło, źe całkowite poddanie się Rzymowi nie jest wcale niewolą, wprost przeciwnie, służy jako mocna obrona; w związku z tym stara się ono o wyzwolenie się spod władzy świeckiej, chociaż nie umie sobie jeszcze z tym poradzić - stare przyzwyczajenie sprawiło, że duchowieństwo stało się w pewnym sensie bojaźliwe, niepewne siebie. Powtarzam, że ta zmiana poglądów jest widoczna wszędzie i być może z czasem dojdzie również do nas. Ale, czy tak się stanie, czy też nie, powinniśmy działać zgodnie z nauką i prawem Kościoła, nie zważając na żadne groźby, ponieważ dla duchownego powinno być obojętne, gdzie pracuje - tu czy tam, w dobrych warunkach, czy w zlych: nasza nagroda nie pochodzi od ludzi ani nie jest z tego świata.

Następną sprawą, nad którą warto się zastanowić, jest wykształcenie księdza. Dzisiaj nie wystarczy być uczciwym, bogobojnym księdzem, należy być wykształconym; tego żąda współczesne społeczeństwo. Podobnie jak w ubiegłym wieku panowało bezbożnictwo i rozwiązłość obyczajów, tak dzisiaj każdy problem religijny żywo interesuje społeczeństwo. Wystarczy, że obecnie ksiądz zjawi się gdziekolwiek i natychmiast jest zasypywany pytaniami o jego zdanie, o sytuację Kościoła lub na inny temat. Dlatego rząd, wyzwalając chłopów, coraz bardziej liczy na usługi duchowieństwa, proponując mu, żeby przez jasne ukazywanie celu zapobiegało niepokojom, ponieważ nasze chłopstwo jest proste, kieruje się przede wszystkim wiarą, w imię której jest gotowe na wszystko. W ten sposób, choć uznano, iż wyzwolenie polepszy byt chłopów, to jednak fakt ten nie zlikwiduje powodu do zawiści i nienawiści, ponieważ równości nigdy nie będzie - zawsze jeden będzie bogatszy od drugiego. A więc zadanie duchownych polega na tym, żeby przekonać ludzi, iż bieda nie poniża człowieka, że sam Zbawiciel i Święci Pańscy byli biedni. Żeby pogodzić w tej sprawie prosty lud z klasą wyższą, należy dać mu wykształcenie; a jak tego dokonać, jeżeli nawet rząd nie jest w stanie tego zrobić? Rząd wie o tym i dlatego nie tylko nie zabrania działania różnego rodzaju prywatnym instytucjom, ale wręcz zachęca do owych działań.

Wracając do tego, co zostało powiedziane o wykształceniu księdza, powtarzam, że powinien on być nowoczesny, powinien wiedzieć o wszystkim, co się dzieje, po prostu powinien być na bieżąco ze wszystkimi sprawami. W przeciwnym razie społeczeństwo uzna go za jednostkę niepotrzebną, będzie patrzeć nań ze zdziwieniem. Niestety wykształcenie księży stoi u nas na bardzo niskim poziomie. Wprawdzie nie nasza to wina - taka jest kolej rzeczy, ponieważ niski jest poziom instytucji przygotowawczych. Za granicą, na przykład, kandydat do seminarium posiada wiedzę równą naszej wiedzy uniwersyteckiej, inaczej nie zostałby przyjęty. Tam wszystkie nauki pomocnicze (retoryka, logika, filozofia, rozwój sztuki pisania, historia, geografia i in.) są przerabiane wcześniej; w seminarium zaś wykłada się jedynie przedmioty duchowe.

My natomiast zaczynamy niemalże od abecadła i jeżeli ktoś nauczy się czytać po francusku lub po niemiecku oraz jako tako gadać - od razu uważa się go za uczonego. Szczęście w tym, że poziom oświaty społecznej jest tak niski, że w porównaniu z całym społeczeństwem jesteśmy uważani przez nie za uczonych. My sami nie możemy jednak tak o sobie myśleć. Jeżeli zaś chodzi o strach przed tym, że obowiązki, które będziemy musieli wykonać w miejscu nam wyznaczonym, będą ponad nasze siły, to musimy zdać się na wolę Boga. Winniśmy pamiętać, że ksiądz jest tylko narzędziem; dlatego nie zabiegajmy sami o miejsce, ale zostańmy tam, gdzie Bóg wyznaczy nam je poprzez zwierzchników. W ten sposób nie ponosimy żadnej winy, ale musimy sami pracować nad swoim wykształceniem, o ile to tylko będzie możliwe, a kiedy Bóg postawi nas wyżej, to na pewno udzieli nam swojej pomocy, ponieważ nic nie dzieje się bez Jego woli.

Wieczór 2

Patrząc na młode pokolenie dzisiejszego duchowieństwa, widzimy właściwą prawie wszystkim zaletę (być może z nielicznymi wyjątkami), a objawiającą się mianowicie w czystości wiary oraz oddaniu i miłości w stosunku do Stolicy Apostolskiej. Każdy młody ksiądz bardziej lub mniej wyróżnia się gorliwością, która przejawia się między innymi w promowaniu sakramentu spowiedzi, w trosce o katechizację, w staraniu o nadanie liturgii uroczystej oprawy i dbałości o wystrój kościoła. Jednak pobudki duchownych nie zawsze są czyste i zgodne z duchem Kościoła - dość często widać, że kler nie wie, jak ma się zachować i jak postąpić w danej sytuacji. Lecz wyczuwa się już powiew tego ducha, który ożywia kler zagraniczny, przynajmniej widać już dobre chęci.

Dzisiejszy kaznodzieja głosi naukę zgodnie z duchem Kościoła, nie dodając nic z własnych poglądów i chociaż kazania te nie są w pełni doskonałe, to przynajmniej stara się on nauczać tak, jak naucza Kościół. Powodem zaś wszelkich niedociągnięć i nieprawidłowości, których tak łatwo się dopuszczano, a których należy, szczególnie na początku się wystrzegać, jest niechęć do książek i brak pokory. Pod wieloma względami cenią oni sobie „akademików", lecz mają zastrzeżenia co do ich pokory. Nieraz słyszymy od proboszczów, że jak tylko się pojawi akademik, to zaraz chce wyeksponować siebie, pokazać się, że jest magistrem, chce doktrynować innych, wprowadzać swój porządek, nie ma zamiaru podporządkować się proboszczowi. Tego należy się wystrzegać. Jakim by nie był ten ktoś starszy, należy go słuchać, pamiętając, że w wyniku sporów i konfliktów wśród księży lud staje się gorszym.

Dlatego też każdy młody, nowy ksiądz, nawet jeżeli miałby najlepsze chęci i istotnie chciałby wprowadzić jakieś dobre innowacje, nie powinien niczego czynić bez wiedzy proboszcza, lecz poradzić się go, prosić, łagodnie tłumaczyć swoje racje; jest pewne, że w ten sposób osiągnie swój szlachetny cel, jako że pokora jest najwspanialszym środkiem do zjednywania sobie serc. Przykład tego mamy na Wschodzie. Gdy przybył tam patriarcha Walerga z Rzymu i zastał w klasztorach upadek dyscypliny, mnisi przyjęli go bardzo niełaskawie, odmawiając mu środków do działania, nawet utrzymania, tak że zmuszony był wrócić po pomoc do Rzymu. Przybywszy powtórnie z Rzymu, mając pełnomocnictwo władzy zwierzchniej, pokorą i gorliwością osiągnął tak duży wpływ, że wszyscy go bardzo polubili i przywiązali się do niego; nabudował kościołów, szkół - jednym słowem cuda czynił. Rosyjscy misjonarze się dziwią, cóż za siła jest w nim, jako że oni nie mają już nigdzie dostępu, wszędzie mają zamknięte drzwi. Takich właśnie księży społeczeństwo szanuje i ceni; zaś tymi księżmi, którzy dbają tylko o własne wygody i zbierają pieniądze dla własnych potrzeb, społeczeństwo gardzi i lekceważy ich.

Drugą zaś złą cechą jest szemranie i narzekanie na niską pozycję, co wynika z pożądliwości, chciwości lub próżności. Jak bardzo myli się ten, kto narzeka, że mając skierowanie na niskie stanowisko zaprzepaszcza swój talent, ponieważ nie może wykazać się swoją uczonością i krasomówstwem, tutaj go nikt nie rozumie, nie ma po co tu dłużej przebywać, gdy tymczasem, będąc w mieście lub w seminarium, mógłby w pełni i z korzyścią dla innych wypełniać swoje posłannictwo. Chociaż wiadomo, że najbardziej uczeni i cnotliwi ludzie poświęcali się służbie prostemu ludowi. Nawet sam Jezus Chrystus rozpoczął swe nauki i dokonywał nawróceń wśród prostego ludu. Spójrzmy na współczesnych misjonarzy - z jaką gorliwością i miłością (nie bacząc na swe wysokie wykształcenie) szukają ludzi prostych i jakże radzi są z nimi przebywać, pomnąc na to, że nauczanie chłopów i prostaków jest wielką zasługą; Bóg docenia i widzi trud, tam też mianowicie udziela łaski przemiany, gdzie człowiek nie poszukuje rozgłosu, ale stara się pozostać w cieniu.

Zastanówmy się, dlaczego siostry miłosierdzia wszędzie cieszą się poważaniem i szacunkiem? Dlatego mianowicie, że wybrały one ostatnie miejsce, czyli tam, gdzie panoszą się choroby, pękają wrzody i strupy i gdzie każdy „normalny człowiek" wzdraga się. Czyż nie jest to prawdziwe i największe poświęcenie?

Spójrzmy na ten problem z praktycznej strony, czyż nie jest korzystne dla młodego księdza zajmować takie mniej prestiżowe stanowisko i miejsce? Ten to wiejski lud, o prostym, otwartym sercu, widząc przykładnego księdza, przywiązuje się do niego, wierzy mu. Gdy do księdza przychodzi prosty człowiek po pracy, to nie potrzebna jest erudycja i wszelka wiedza teoretyczna. Starczy sama dobra chęć udzielenia porady, w takim przypadku ksiądz może udzielić bez zastrzeżeń stosownej nauki i przybliżyć mu Prawdę. I jakże wiele czasu dla własnych potrzeb ma ksiądz w takiej sytuacji wśród prowincjonalnego zacisza.

Wizyty

Jest to trudny, delikatny problem; wymaga dużej rozwagi, ostrożności. Zazwyczaj, gdy w parafii pojawia się nowy ksiądz, to wszyscy pragną zapoznać się z nim. Nie należy spieszyć się z zawieraniem takich znajomości, albowiem ksiądz, który zacznie od razu na początku składać częste prywatne wizyty po domach parafian, zaniedba swe podstawowe obowiązki. Taki ksiądz szybko przyzwyczaja się do towarzystwa i trudno znosi zacisze własnego mieszkania, ucieka od samotności, szczególnie taki, który stroni od książek. Taki ksiądz po odprawieniu liturgii, po wygłoszeniu kazania i wypełnieniu wszystkich niecierpiących zwłoki obowiązków sądzi, że właściwie nie ma już nic więcej do zrobienia, siada i rozważa, kogo by tu odwiedzić. I gdyby ktoś przypadkiem przeszkodził mu, zwracając się z jakąś duchową potrzebą, to ten ksiądz okaże niezadowolenie, tak jakby mu przeszkadzano w jakimś ważnym zajęciu.

Drugim, nie mniej poważnym skutkiem takich wizyt, bywa to, że ci, którzy tak bardzo pragnęli poznać księdza, z czasem tracą do niego szacunek, a już w sytuacji, gdy zauważą, że ksiądz stara się „dopasować" do środowiska, to w ogóle zaczynają traktować takiego jak zwykłego śmiertelnika. Poza tym często podczas takich wizyt powstają sytuacje dość niezręczne. Bo o czym tu rozmawiać w czasie pierwszej wizyty, zaczynać tonem pouczającym byłoby nie na miejscu. Dlatego też dobrze jest zapamiętać sobie słowa pewnego świętego: „Gdyś nie zaproszony, nie chodź nigdy, jeżeli zaproszony - to chodź, ale rzadko".

Najlepiej więc chodzić tam, gdzie wzywają cię obowiązki służbowe jako księdza, gdyż tam jest twoje miejsce; w każdej z takich sytuacji, np. wizyta u chorego, chrzciny itp., ksiądz może powiedzieć coś pouczającego, budującego. Lepiej być zaproszonym, niż chodzić samemu; niech nas szukają w domu, aniżeli my mielibyśmy wałęsać się bez potrzeby.

Literaci

Niektórzy uważają, że częste kontakty z wykształconymi wpłyną na poziom ich oświaty, a ci pomogą wpływać na masy. W tej kwestii należy być również ostrożnym. To prawda, że oni sami będą starać się zapoznać z nami, podsuwając różne swoje pomysły i nawet proponować, aby głosić z ambony ich poglądy, gotowi są nawet napisać dla księdza kazanie. A niech tylko któryś ksiądz nie zgodzi się z ich poglądami, są wtedy gotowi wyprowadzić go w pole.

Przeważnie każdy, kto napisał cokolwiek, myśli, pyszniąc się, że to właśnie on wszystkich oświeca, że to jemu należy się cześć. Ale okazuje się, że nie ma on żadnego wpływu na masy, ponieważ nasz prosty lud nie umie czytać i gdzie tam biednemu chłopu do tego, żeby zrozumieć, co napisał jakiś tam autor. Dlatego tacy, którzy nie posiadają wiary, nie szukają prawdy, ale chcą tylko chełpić się swoim rozumem, tacy mogą przynieść jedynie wiele szkody i narazić innych na niebezpieczeństwo. Na przykład: ktoś taki zada w towarzystwie jakieś dogmatyczne pytanie. W naszej religii, gdzie jest tyle tajemnic, nie da się udowodnić wszystkiego na podstawie doświadczenia, tutaj potrzebna jest wiara; cóż zatem począć, kiedy jakiś literat zacznie wymądrzać się i popisywać - nie przekonasz go, a słuchacze, którzy mieli przedtem dobrą wiarę, popadają w wątpliwości i wahania. Dlatego powtarzam, że wobec takich ludzi musimy być wymagający i ostrożni oraz musimy pamiętać, że jeżeli ktoś zadaje publiczne pytanie, to trudno uwierzyć, że szukał on prawdy i że ma dobre intencje, raczej chce się tylko sam popisać i poniżyć księdza. Szukający prawdy znajdują ją w konfesjonale, u księdza w domu; tam też należy takich odsyłać.

Wieczór 3

Ostatnim razem wspominaliśmy o dwóch głównych wadach duchowieństwa - braku pokory i dążeniu do zajmowania wysokich stanowisk. Najpewniejszym środkiem do pokonania tych wad jest samozaparcie, które nie jest rzeczą łatwą. Mało jest tych, którzy pojmują je jak należy; dlatego też Chrystus stawia je jako pierwszy warunek dla tych, którzy pragną iść Jego śladami. Jeżeli byśmy należycie rozumieli, co znaczy nie szukać niczego dla siebie na tym świecie, ale wypełniać jedynie wolę Boga, to nie szukalibyśmy miejsc, których sami pragniemy, lecz przyjmowalibyśmy te, którymi obdarza nas Opatrzność, ponieważ nie powinno nam sprawiać różnicy, gdzie się znajdujemy, bylebyśmy spełniali wolę Bożą.

Są tacy, którzy szukają wygód materialnych - pragną, aby ich chwalono, pochlebiano im, ceniono ich pracę i zasługi, jeżeli zaś tego nie widzą, a stanie się wręcz przeciwnie, że ktoś dotknie ich czymś, gniewają się wtedy, przestają dobrze pracować w przekonaniu, że nie są doceniani, że nie mają dla kogo pracować. Są również tacy, którzy nie uganiają się za dobrami materialnymi, lecz szukają uciech duchowych, tzn. duchowej radości, tego wewnętrznego spokoju i jak gdyby pewności, że działają zgodnie z prawdą - uniesienia w modlitwie, żarliwości uczuć. Ci, co szukają i korzystają z tzw. duchowych rozkoszy, widzą w nich świadectwo czystego sumienia, czyli spełnienia woli Bożej; natomiast kiedy nie czują w sobie tego ciepła moralnego, myślą, że nie są już w stanie wypełniać swych obowiązków, że nie będą mieli zasługi, ponieważ, według nich, nie posiadają w sercu tej pewności, tego wewnętrznego głosu, tej wewnętrznej radości i dlatego tracą wiarę w siebie i obojętnieją. Ich pogląd na sprawę jest zupełnie fałszywy, ponieważ nie widzą, że największa zasługa może być właśnie tam, gdzie następuje duchowa susza, gdzie wykonanie czegokolwiek zdaje się być trudne, gdzie człowiek nie doznaje żadnej duchowej rozkoszy, ale przeciwnie, nie posiadając niczego na własność, czy chce lub nie, wykonuje jednak swoje zadanie dokładnie i cierpliwie, tak, jak tego żąda Bóg. W przeciwnym wypadku tacy ludzie są podobni jakby do dzieci, którym się daje łakocie i zabawki, żeby zachęcić je do zrobienia czegokolwiek; bez tego nie chciałyby nic zrobić ani nie posłuchałyby swoich rodziców Widzimy, jak bardzo niedojrzała jest, jeszcze w takich ludziach miłość do Boga.

Ilu jest takich księży, którzy pracując z upodobaniem, gdzie są szanowani i lubiani, upadają jednak na duchu, tracą chęć do pracy, gdy zostaną przeniesieni na inne miejsce, ponieważ, według nich, nie zostali docenieni, zakłócono im spokój, obrażono ich; działa tu oczywiście pycha. Jak wielkie znaczenie ma wykształcenie w sobie umiejętności nieszukania niczego dla siebie w świecie!

Nieraz całe życie trzeba poświęcić, żeby nauczyć się, iż nie należy oczekiwać nagrody od ludzi na tym świecie, lecz od Boga - na tamtym. Ten, kto pragnie na tym świecie sukcesów, kto pracuje tylko wtedy, gdy sprzyja mu szczęście, ten chce jak gdyby zawrzeć umowę z Bogiem, że będzie pracować wtedy, kiedy będzie mu się dobrze wieść. Taki człowiek jest podobny do kupca, który tylko w dogodnych warunkach sprzedaje swój towar. Natomiast ten, który zupełnie niczego nie szuka dla siebie na tym świecie, nie oczekuje żadnej nagrody, dla kogo najważniejszą rzeczą jest wola Boga, kto spodziewa się wynagrodzenia w niebie, a nawet w pewnym sensie i na to nie liczy, tak że może powiedzieć za św. Teresą: „być nawet w piekle, ale z Bogiem" - dla kogo pierwszym i jedynym celem jest wola Boża - ten, można rzec, osiągnął stopień doskonałości i nic go już nie wiąże z tym światem, a śmierć jest dla niego upragnioną chwilą.

Wzruszający jest opis śmierci ks. Ravignana z Francji. Nie bacząc na to, że wszyscy go szanowali, kochali i litowali się nad nim - swoją odwagą, pokorą wobec woli Bożej, miłością i spokojem, w jakim się znajdował, opuszczając ten świat, swoim pragnieniem śmierci i tym przekonaniem (widocznym na twarzy), że odchodzi do lepszego życia, wywarł na obecnych takie wrażenie, że chociaż płakali i lamentowali, żegnając go, to równocześnie cieszyli się wraz z nim, że odchodzi do lepszego życia.

Dlatego jeszcze raz powtarzam, że z jednej strony wiele należy pracować nad tym, żeby kapłani potrafili sobą wzgardzić, z drugiej zaś strony należy przy tym działać stopniowo i konsekwentnie, tak żeby nie przejmować się myślą, gdzie będziemy, co się z nami stanie, ale postępować zgodnie z wolą Bożą, dla której będziemy w stanie wszystko znieść. Prawdą jest, że takiego człowieka nikt nie może zdominować, ponieważ im bardziej cierpi on w imię Boga, tym bardziej tego pragnie i odpowiada, jak ten święty, który na pytanie, co by zrobił, gdyby kazano go porąbać na kawałki, odpowiedział: „Poprosiłbym, żeby krojono mnie na drobne kawałki, ale wolno, żebym mógł dłużej cierpieć dla Chrystusa".

Kiedy, na przykład, wyganiano jezuitów, a mieszkańcy Petersburga prosili, żeby wysyłano ich na Syberię - rząd, który sam skazywał na zesłanie przestępców, nie odważył się jednak wysłać tam jezuitów, ponieważ przeczuwał, że oni również tam będą działać i wywierać wielki wpływ, otwierając nieuczonym ludziom oczy na prawdziwą naukę Chrystusa, że nie będą istnieć dla nich żadne groźby; dlatego też rząd wydał nakaz, aby jezuici jak najszybciej opuścili Rosję i nigdy więcej nie wracali do niej. Albo inny przykład - kiedy w czasie bardzo intensywnych prześladowań ks. Ożarowski zabronił swojej penitentce wyjść za mąż za Rosjanina, był wezwany do Bibikowa. Na pytanie: „Czyżbyś nie wiedział, że mam prawo ciebie powiesić?" odpowiedział: „Wieszaj!". Widząc jego nieugiętość, Bibikow zamiast wydać wyrok, zaczął jeszcze bardziej szanować tego księdza.

Będziemy więc tego pragnąć i do tego dążyć, będziemy z samozaparciem i ofiarnością wypełniać wolę Bożą. A osiągnąć to możemy, pamiętając zawsze o ukrzyżowanym Chrystusie, który pił na Golgocie żółć - a także nie zapominając nigdy o wiecznej chwale i krótkotrwałości doczesnego życia, które jest tylko jedną chwilą. Przypomnijmy sobie tych, którzy przed nami dostąpili zaszczytów, którzy coś znaczyli, byli młodzi, może młodsi od nas: gdzie są teraz? Umarli i poszli w niepamięć; to samo stanie się z nami. Pamiętając o tym, będziemy cierpliwie nieść swój krzyż i pić żółć.

Mówiąc o samozaparciu i osiąganiu prawdziwej pokory, powiemy również kilka słów o sposobie kierowania duszami w drodze do doskonałości. Niestety są pasterze, którzy mało dbają o duchowe potrzeby swoich podopiecznych, nie starają się sami zgłębiać ich potrzeb. U nas, na przykład, wydaje się dziwnym ksiądz, który nieproszony przez nikogo, sam przychodzi do konfesjonału i czeka na penitenta. Przeciwnie, iluż jest parafian, którzy nawet nie wiedzą, że oprócz spowiedzi wielkanocnej można spowiadać się częściej - ponieważ nikt im tego nie powiedział. Czemu tu się dziwić, jeżeli jest wielu księży, którzy proszeni o jakąś duchową przysługę, gniewają się, szemrzą. Są również księża, którzy naprawdę wiedzą, kto jest chory, kto potrzebuje jakiegoś innego duchowego pocieszenia, słowem - czuwają nad swoją trzodą. Wszystkie te środki mogą jedynie ostrzec, ochronić przed złem, natomiast tego, żeby nie tylko odwracać od grzechu, lecz żeby kierować ku doskonaleniu się, tego u nas nie ma.

W pierwszych wiekach, kiedy kwitła bogobojność i wypełnianie obowiązków wiary, było najważniejszą sprawą dążyć do doskonałości, co stanowiło obowiązek każdego i wcale nie wydawało się aż takie trudne i niezwykłe, ponieważ tego uczyło święte prawo. Dzisiaj, kiedy prawo to zostało zapomniane, za dobrego uważa się każdy, kto powstrzymuje się od zwykłych grzechów - dążenie zaś do doskonałości uważane jest dzisiaj za sprawę niekonieczną. Na nieszczęście, nie tylko ludzie świeccy, ale również duchowni mają tę wadę.

W kierowaniu duszami duchowny musi być szczególnie wymagający i ostrożny. Są dusze, które mają skłonność lub oddają się jakiejś jednej cnocie, wypełniają ją. Na przykład ktoś lubi rozdawać jałmużnę: sprawa godna pochwały, ale zobaczmy, z jakiego źródła to wypływa - być może motywem jest tu dążenie do sławy; dlatego musimy upewnić się, czy dana osoba ma w sobie pokorę, a dla sprawdzenia możemy zaproponować jej spełnienie czegoś nieprzyjemnego; jeżeli się zgodzi, oznacza to, że postępowanie jej wypływa z dobrego źródła, jeżeli zaś odmówi, to natychmiast należy przypomnieć jej, że nie wypełnia najważniejszych obowiązków i pouczyć ją. Dlatego nie należy nigdy chwalić takiej osoby, natomiast zawsze trzeba ją upominać, dla doświadczenia jej pokory.

Niedoświadczony duchowny gotów jest chwalić, a nie zauważa, że taki człowiek, pomimo że rozdaje jałmużnę, jest często gniewliwy, dumny, nie wypełnia obowiązków swojego stanu. Albo inny przykład, szczególnie często spotykany wśród kobiet: ma taka kobieta skłonność do pobożności, jak na przykład dewotki, które całymi dniami wysiadują w kościele, a razem z tym zajmują się plotkarstwem, obgadywaniem, są pyszałkowate, bezlitosne. Jeżeli się zdarzy, że taka dostanie na spowiedzi pochwałę od księdza za swoją pobożność, to już będzie się uważać za wielką świętą, podczas gdy ma mnóstwo grzechów, których nawet nie czuje; taką osobę należy pouczyć. Inna znów przychodzi i mówi, że robi to czy owo w celu ćwiczenia się w cnocie, a zapytana, czy zachowuje post, do którego zobowiązuje pod karą grzechu śmiertelnego Kościół, odpowiada, że nie jest w stanie tego robić, ponieważ albo się ktoś z niej wyśmiewa, albo zdrowie jej nie pozwala, albo mąż się gniewa itp. Albo inna powiada, że dokładnie wypełnia obowiązki chrześcijańskie, ale nie może np. nie gniewać się na swojego służącego, ponieważ jest taki brzydki, taki głupi, zawsze zakłóca jej spokój, wprawia ją w złość. Inna znów niby odkryje wszystkie swoje grzechy, jak należy, ale potem jak zacznie pleść różne bzdury, jak zacznie opowiadać wszelkie niewiarygodne historie, to wydaje się, że rzeczywiście w niczym nie zawiniła i że właściwie trzeba jej jeszcze podziękować, że przyszła do spowiedzi. Niejedna przychodzi do konfesjonału tak nafaszerowana różnymi drobnymi cnotami i tak pewna swojej świętości, że wystarczyłoby przypiąć jej skrzydła, a z pewnością uleciałaby pod niebiosa. Należy podciąć jej te skrzydełka, proponując, żeby uczyniła coś w duchu pokory, a jeżeli się nie zgodzi, zadajmy jej pytanie: gdzie jest twoja pokora? I pokażmy jej, jak daleka jest jeszcze od świętości. Słowem, należy takie wyławiać.

Są również tacy, którzy chcą naśladować św. Franciszka lub innego świętego, chcą nosić na sobie rany, a równocześnie nie spotyka się jakoś tych, którzy by chcieli naśladować te wielkie czyny, które pozornie są niewidoczne lub chcieliby upodabniać się do Łazarza, leżącego w zgniliźnie i pozbawionego wszelkiej pociechy, któremu tylko psy liżą rany. Co prawda ktoś, kto naprawdę jest zdolny do tego rodzaju praktyk, nigdy nie będzie o nich mówił, chyba że na prośbę spowiednika. Bardzo często tacy ludzie dopingują księdza - wskazując drogę do doskonałości innym, często sam kapłan idzie tą drogą i tym sposobem jeden wspiera drugiego, jak to się zdarzało również wśród świętych.

Stąd wniosek, że prowadząc duszę do doskonałości, nigdy nie należy jej chwalić, ale uważnie śledzić, czy zamiast grzechów głównych nie ma przypadkiem w człowieku przewinień przeciw obowiązkom jego stanu. Odnośnie do tego ostatniego wielu jest takich, którzy spełniając dobre uczynki, nie zdają sobie sprawy z ważności tych obowiązków i nie rozumieją, na czym polegają obowiązki dobrej pani wobec chłopów, gospodyni wobec domu, matki wobec dzieci. Takie dusze należy najpierw odpowiednio zbadać, omawiając siedem grzechów głównych, przykazania, obowiązki stanu, a potem już prowadzić do doskonałości. Pomocą mogą tu służyć książki Skaramelli, Rodripie i innych.

Wieczór 4

Dotychczas omawialiśmy cechy wewnętrzne osób duchownych; teraz chcemy powiedzieć o stosunku duchowieństwa do duchowieństwa oraz do władzy kościelnej.

Władza kościelna bardzo różni się od władzy świeckiej: tę ostatnią ustanowiono tylko po to, ażeby utrzymać porządek, i mamy obowiązek szanować ją tak, jakby była ustanowiona przez Boga, nawet gdyby była zła; ale słuchać jej jesteśmy zobowiązani tylko wtedy, kiedy jej zarządzenia nie są sprzeczne z prawem kościelnym; podczas gdy z władzą kościelną łączy się laska, którą możemy otrzymać nie inaczej niż przez tę właśnie strukturę duchowną.

Od Ojca św., jako głowy Kościoła, spływa ta łaska na wszystkich członków Kościoła; jeżeli więc ta zostałaby zerwana, nastąpiłby niechybnie paraliż. Dlatego, gdyby się nawet wydawało, że biskupi nakazują coś niedobrego, nikt, nawet najbardziej dostojny, nie powinien wyłamywać się spod władzy. Siła i niezależność duchowieństwa opiera się właśnie na jedności. Powiedzmy, że jakiś biskup postanowił zrobić coś samowolnie; jeźeli duchowieństwo jego jest uczciwe, a konsystorz i kapituła rzetelne - to cóż może zdziałać taki biskup; każdy, komu nakaże coś niezgodnego z prawem, odpowie mu: „Nie mogę tego zrobić, sumienie mi nie pozwala".

I odwrotnie, spójrzmy na księży, którzy wyłamali się spod wyższej władzy: jak drogo zapłacili za swój błąd! Myśleli, że będą wolni, a zamiast tego wpadli w prawdziwą niewolę, ponieważ podporządkowały ich sobie władze świeckie. Na przykład w Łucku pewien prałat publicznie w kościele z ambony wypominał biskupowi, w jego obecności, różne nadużycia w następujący sposób: dobrze jest być biskupem - może i ja, jako najstarszy z prałatów, będę z czasem powołany na to stanowisko - ale co się stanie, jeżeli zacznę robić to i to? I takim sposobem w oczy robił wyrzuty biskupowi. Po tym kazaniu biskup natychmiast odwołał go ze stanowiska - ale prałat zwrócił się do władz (do kolegium), skąd przyszło uchylenie biskupiego zarządzenia i takim sposobem prałatowi pozwolono działać samowolnie pod nosem własnego biskupa. Prawda, wtedy prałat był chwalony za tak śmiały czyn wobec biskupa, ale wkrótce biskup zmarł i wszyscy o nim zapomnieli, prałata natomiast ludzie do tej pory wytykają palcami i mówią: to ten, co powstał przeciw swojemu biskupowi. Taki czyn jest niegodziwy i zawsze powinien być rozpatrywany jako czyn syna wobec rodziców. Gdyby rodzice byli nawet najgorszymi ludźmi, syn nie może być Chamem, wyśmiewającym się z własnego ojca; powinniśmy być tymi dobrymi synami Noego, którzy okryli płaszczem nagość swojego ojca.

To samo w ogóle możemy powiedzieć o całych kościołach, na przykład o kościele gallikańskim, józefiańskim i innych, które podporządkowały się władzy świeckiej, co doprowadziło do herezji i rozłamów. Grecy zawsze dążyli do podobnej niezależności, ale za to cierpieli i cierpią prześladowania ze strony władzy świeckiej. W Grecji soborami i wszystkimi innymi kościelnymi obradami rządzili imperatorowie, przez co zmalała moc świętego pomazańca, a pasterze przestali pojmować słusznie swoje obowiązki. Na przykład jak bardzo są oni poniżeni w Rosji. Starszy duchowny jest tutaj traktowany jak jakiś, powiedzmy, naczelnik policji powiatowej, młodszy - jak rejonowy urzędnik policyjny albo inny pisarczyk. Dostają pensję od państwa i służą jego rozkazom.

Niedawno spotkałem się z nowym przykładem daleko posuniętego zapomnienia o obowiązkach pasterskich. Pewien Polak, udając kozackiego atamana, chciał się dowiedzieć w jakim stopniu Kozacy znają Prawo Boże - pyta dzieci z katechizmu - nie umieją; pyta modlitw - to samo. Pyta rodziców, ale ci też niczego nie wiedzą i mówią, że nikt ich nie nauczył. Człowiek ten idzie do popa; pop odpowiada, że to nie należy do jego obowiązków; dociera wreszcie do archireja (biskupa) i dostaje od niego odpowiedź, że ten sprawdzał w kodeksie, a tam jest tylko powiedziane, że katechizm należy nauczać w szkołach i pensjonatach, o Kozakach natomiast kodeks nie wspomina, wobec czego nie poczuwa się do odpowiedzialności za nich. Wszystkie duchowne stanowiska rozdziela rząd - a teraz nawet zaczęli dawać tytuły bez stanowiska - tak np. jednemu pozwolono nosić szaty biskupie i tytuł „honorowego biskupa".

Chwała Bogu, że w dzisiejszych czasach duchowieństwo bardziej niź kiedykolwiek jest oddane papieżowi - można powiedzieć, że obecnie wśród duchownych trzeba by szukać takiego, który zapatrywałby się na tę sprawę inaczej: być może dzięki temu nasze duchowieństwo uniknęło całkowitego podporządkowania. Ale jeżeliby takie uczucia były powszechne od samego początku, to nigdy nasze duchowieństwo nie doszłoby do tego stopnia podporządkowania się władzy świeckiej, co dziś.

W samej rzeczy, posłuszeństwo wobec biskupów jest naszą wielką siłą: jeżeliby wszyscy się tego trzymali, rząd nigdy nie mógłby niczego nam zrobić. Żywym przykładem jest tutaj biskup Gutkowski, który w czasie silnych prześladowań miał odwagę sprzeciwić się i postąpić zgodnie z kanonem. Zmarły imperator wydał rozporządzenie, żeby księża katoliccy nie śmieli mieć żadnych kontaktów z unitami, żeby nie pozwalali im się zbliżać do siebie i surowo nakazał biskupom ogłosić to z ambon. Równocześnie z tym rozporządzeniem Ojciec św. wydał bullę rozkazującą nie godzić się na to i nadal zachowywać braterską jedność z unitami oraz traktować ich z miłością. Rozporządzenie carskie zaczęto ogłaszać; z kolei również ksiądz Gutkowski wchodzi na ambonę i czyta rozporządzenie. Obecni, znając jego odwagę i męstwo, zdziwili się temu - ale szybko zorientowali się, o co chodzi, ponieważ po odczytaniu rozporządzenia ks. Gutkowski powiedział: „Tak mówi imperator, a teraz posłuchajcie, co głosi prawda, co mówi Ojciec św.". I przeczytawszy bullę, ogłosił, by nie zwracać uwagi na rozporządzenie carskie, również swoim dziekanom kazał postępować zgodnie z prawem i sumieniem.

Kiedy rząd dowiedział się o tym, co zaszło, biskup został wezwany do Paskiewicza i zapytany, jak śmiał sprzeciwić się, kiedy wszyscy inni zgodzili się? A kiedy grożono mu Syberią, odpowiedział: „Możesz wysłać mnie, dokąd chcesz, ale ja inaczej postąpić nie mogę, ponieważ nie pozwala mi na to ani prawo, ani sumienie. Ty służysz swojemu panu, a ja swojemu". Został za to zawieszony w wykonywaniu czynności kapłańskich, zwolniony z funkcji kierowniczej, pozbawiony pensji; przeniósł się do ubogiej chaty, dokąd dostarczono mu pożywienie i skąd wierne mu duchowieństwo czerpało rady i siły, jako od człowieka cierpiącego za prawdę.

Duchowieństwo tego biskupa pozostawało nieugięte; imperator (Mikołaj) wychodził z siebie, ale nie mogąc niczego więcej zdziałać, zwrócił się do Rzymu, gdzie różnymi prośbami z licznymi obietnicami dopiął tego, że Ojciec św napisał do Gutkowskiego, żeby ten pozwolił rozporządzeniu carskiemu nabrać mocy, ale przy tym papież zastrzegł sobie, żeby od tej pory imperator nie miał żadnych pretensji do biskupa, żeby wyznaczył mu dożywotnią pensję i pozwolił wyjechać za granicę, dokąd biskup zechce. Gutkowski, po otrzymaniu wyraźnej woli papieża, zgodził się na wyjazd za granicę; dzisiaj Ojciec św. powołał go na arcybiskupa i w tym świątobliwym stanie ks. Gutkowski żyje obecnie, a każdy patrzy na niego z szacunkiem jak na męczennika albo co najmniej jak na wyznawcę.

W rzeczywistości nie ma nic łatwiejszego i prawdziwszego dla każdego księdza, jak odpowiedzieć: „Nie mogę tego zrobić, nie pozwala mi prawo; idźcie do biskupa, jeżeli on pozwoli, to zrobię, co chcecie". U nas zwykle mówi się o ludziach: oto słaby człowiek, nie potrafi niczego zrobić ale co do nas, to właśnie w tej słabości jest nasza największa siła, tj. nie robić nic samemu, ale powoływać się na wolę starszych; starszymi zaś u nas są biskupi, ponieważ przez nich i od nich dostajemy jurysdykcję, święcenia, łaski.

Proboszcz na parafii zastanawia się, jak postąpić, kiedy jakiś tam naczelnik zarządza coś, czego nie należałoby robić. I jak długo ksiądz będzie się wymawiał, tak długo będzie nagabywany i omamiany, że w końcu będzie musiał ustąpić, A jeżeli ustąpi raz, to już i za drugim, i za trzecim razem nie będzie mógł odmówić, jeżeli - oczywiście - taki ksiądz liczy tylko na siebie. Zupełnie inaczej wyglądałaby sprawa, jeżeliby od razu powiedział: „Sam nie mam prawa tego robić, zapytajcie biskupa, co on na to powie? Jeżeli rozkaże mi na piśmie, uczynię, co chcecie.

Dostać się do biskupa nie jest tak łatwo jak do proboszcza; ale gdyby nawet do tego doszło, biskup może porozumieć się z gubernatorem lub z kimś innym z władz. Jeżeli nie będą zgadzać się wszyscy biskupi, dojście do papieża jest jeszcze trudniejsze: papież jest daleko, ma własny teren i nikt nie może zmusić go do niczego siłą, a gdyby jakieś państwo chciało go obrazić, inne państwa, widząc niesprawiedliwość, na pewno ujęłyby się za papieżem. Podobna sytuacja była już w Księstwie Badeńskim, gdzie książę zaczął prześladować duchowieństwo za to, że nie chciało wyrazić zgody na rzeczy zabronione przez prawo kanoniczne. Widząc to, sąsiednie państwa powstały i uśmierzyły księcia.

To samo dotyczy każdego księdza w szczególności: jeżeli ktoś żąda od niego czegoś, czego zabrania prawo i ksiądz ten nie zgadza się na to, to każdy widzi jego racje, każdy uzbroi się przeciw niesprawiedliwości i cóż złego może wtedy spotkać takiego księdza? Najwyżej ześlą go gdzieś - choćby nawet na Syberię: no to co? Przecież cierpienie za prawdę jest naszym obowiązkiem. Przy czym nie jest wcale tak niebezpieczne postępować zgodnie z prawem. Teraz, na przykład, biskup Borowski jasno oświadczył, źe nie pozwala na mieszane małżeństwa. Na pytania władz odpowiada: „Nie mogę postąpić inaczej, możecie zesłać mnie dokąd chcecie, ale nie mogę działać przeciw prawu".

Powinniśmy zawsze pamiętać, że posłuszeństwo wobec biskupów jest naszą najmocniejszą bronią. Dlatego nie powinniśmy robić niczego bez ich woli, nawet w wypadku, gdyby czyny ich wymagały nagany: biskup nie będzie żył wiecznie i na pewno nie zaszkodzi, ponieważ Pan Bóg czuwa nad Kościołem, chyba że odwróci swoje miłosierdzie i ześle za karę takiego biskupa; w takim wypadku nie pomoże jeden człowiek, wszyscy muszą się modlić do Boga razem. Jak już powiedziałem, powinniśmy wiedzieć, że biskup, nawet nie najlepszy (podczas gdy niższe duchowieństwo byłoby dobre), nie może w niczym zaszkodzić. Ale jeżeli duchowieństwo nie będzie wierne swojemu biskupowi, będzie nieposłuszne, zacznie oczerniać swojego biskupa przed ludźmi, to cóż pomoże nowy biskup, nawet najbardziej bogobojny, jeżeli wszyscy będą przeciw niemu uprzedzeni?

Konieczne jest zatem, żeby biskup był pewny naszego przywiązania i wierności - żeby miał do nas takie zaufanie, jakie ma ojciec do dobrego syna. Nie mówiąc o tym, że biskupi to nasi naczelnicy, że przez nich spływa na nas łaska uświęcenia i jurysdykcja, to fakt, że są odpowiedzialni przed Bogiem, że mają tak trudne obowiązki, że spotykają ich liczne przykrości i nieprzyjemności, na które są narażeni, powinien pobudzić w nas szacunek i miłość do ustanowionych nad nami biskupów. Niech nie olśniewa nas ten zewnętrzny blask mitry i purpury. Spójrzmy głębiej, ilu szykan i trudności doświadczają!

Biskupi są władzą najstarszą, na nich opiera się działalność Kościoła - stąd do nich skierowane są wszystkie pretensje, im najbardziej dokuczają władze rządowe. Być może nieraz jakiś tam prokurator czy minister wzywa biskupa do siebie i może mu wtedy nagadać, ile tylko zechce, jak również nieraz w cztery oczy proponuje mu to czy owo, grożąc w przeciwnym razie Syberią. Jasne jest więc w jak nieprzyjemnej sytuacji może się zawsze znaleźć biskup: powinien zatem sprzeciwić się otwarcie i lepiej zgodzić się na zesłanie na Syberię, niż postąpić niezgodnie z prawem kanonicznym. W przeciwnym bowiem wypadku, tzn. jeżeli tylko zgodzi się raz, na najbardziej nawet błahą rzecz, otworzy tym samym drogę już na przyszłość. Władze tak się do niego przyczepią, tak go omotają i tak zastraszą, że będzie musiał zgodzić się i na drugi, i na trzeci raz, i końca nie będzie propozycjom, dopóki wreszcie nie dojdzie do tego, że zobaczy już tylko piekło przed sobą, i to, że dalej drogi nie ma i wtedy powie: „Przepraszam, ale tego już zrobić nie mogę, bo sumienie mnie zagryzło" (a przecież zaczęło się od ustępstwa w zupełnie błahej sprawie). Przecież Pawłowskiemu władze dokuczały swoimi propozycjami jeszcze prawie na łożu śmierci, tak że w końcu był zmuszony zwymyślać ich jak ostatnich niegodziwców.

Rząd chciał postąpić z katolicką szkołą podobnie jak postąpił z unitami, tym bardziej że wybierając młodego arcybiskupa I. Hołowińskiego, uważał sprawę za wygraną. Kolegium unickie zostało przeniesione do stolicy, chciano zjednoczyć je z katolickim, zostało umieszczone przy kościele św męczennicy Katarzyny, następnie przyłączono je do synodu - natychmiast, za odpowiednią sumę, Siemaszko podał rejestr księży, którzy pragną przyjąć prawosławie. Obdarzono ich wysokimi urzędami i zaczęli oni gorliwie zabiegać o przejście na prawosławie innych księży, dobrowolnie czy też niedobrowolnie.

Wybierając na arcybiskupa Hołowińskiego, rząd już zawczasu cieszył się z wygranej, myśląc, że kupi młodego człowieka świetnością i tak wysokim urzędem, a następnie zacznie rządzić nim według własnych potrzeb. W realizacji tych planów przeniesiono akademię z Wilna, wyznaczono pokaźną sumę na jej utrzymanie, dano wygodne pomieszczenia, troskliwie zadbano o wygody uczniów, odwiedzano ich. Skrypicyn, dyrektor ministerstwa spraw wewnętrznych, przyjeżdżał codziennie, nawiązując ścisłą przyjaźń z Hołowińskim.

Imperator wysunął projekt o naznaczeniu Hołowińskiego na arcybiskupa warszawskiego, żeby katolicyzm stanowił już jedną całość i znajdował się pod władzą jednego arcybiskupa; miał również zamiar przenieść do Petersburga Warszawską Akademię, zjednoczyć ją z byłą wileńską i po utworzeniu jednej instytucji, oddać ją pod kierownictwo arcybiskupa. Jeden zwierzchnik, jedna wyższa uczelnia; a zwierzchnikiem tym - Hołowiński. Pozostało już tylko otumanić mu głowę zlotem i perspektywą sławy, ponętnymi dla człowieka młodego, a następnie już tylko jednym chwytem osiągnąć zamierzony cel. Taki był plan! Wzywa zatem imperator do siebie Hołowińskiego i przedstawia mu swój plan połączenia Warszawskiej Akademu z Petersburską i oddania mu zwierzchnictwa. Jego więc pyta, co o tym sądzi? A Hołowiński odpowiada: „Czy wasza wysokość jest zadowolony z nastrojów panujących w naszej akademii?" „Bardzo! ", „A w Warszawskiej?" -„Nie!". Więc Hołowiński na to: „Otóż, gdy przeniesiemy Warszawską Akademię (w której uczą się sami Polacy), to ja nie tylko za tamtych, ale i za swoich nie będę w stanie ręczyć". Car przyjął to do wiadomości i sprawę zostawi.

Następnie wybrano biskupów (na których rząd mógł polegać), pokazano Hołowińskiemu, jakie to pewne osoby zostały wybrane - Hołowiński pochwalił wybór, ale równocześnie poprosił, żeby pozwolono mu również ze swojej strony wysunąć kilku kandydatów: tym sposobem wybrał Borowskiego, Wołonczewskiego i Wojtkiewicza i w tajemnicy przesłał prośbę do Rzymu, żeby tylko ci zostali zatwierdzeni. Po otrzymaniu rezolucji z Rzymu, rząd był bardzo zdziwiony, że Stolica Apostolska zatwierdziła tylko kandydatów Hołowińskiego i ani jednego z przedstawionych przez rząd. Władze były zdziwione, ale dowierzając Hołowińskiemu (ponieważ jeszcze go nie znały dokładnie), nie zaniepokoiły się.

Podczas gdy kokietowano w ten sposób Hołowińskiego, nawiązując z nim przyjaźń, rząd myślał o realizacji swojego planu. Skrypicyn, ten wierny przyjaciel, odwiedzający niemal codziennie akademię i Hołowińskiego, przychodzi pewnego razu do arcybiskupa i obiecuje mu 60 000 rubli srebrnych za podanie listy księży, którzy zgodziliby się przejść na prawosławie. Wtedy Hołowiński, mocno wstrząśnięty, zawołał: „Dokąd to będzie trwało, czy ty myślisz, że jestem wciąż chłopcem - pamiętaj, że nie przestałem być Polakiem, że wcześniej niź księdzem byłem szlachcicem - więc nie ręczę za swoją rękę". Przy tych słowach uniósł rękę, jakby po to, żeby..., a Skrypicyn, zupełnie nie spodziewając się takiej odpowiedzi, omal nie umarł ze wstydu, wyniósł się jak lis, czerwony i wściekły, że znalazł się w takiej sytuacji.

Od tej pory przestał już odwiedzać arcybiskupa i tylko czekał, i szukał odpowiedniej okazji. Kiedy w Moskwie ks. Horbaczewski nie chciał udzielić ślubu mieszanemu małżeństwu, o czym dowiedzial się Skrypicyn, przylecial jak wściekły do Akademii, wpadł do klasy na lekcję prof. Niemekszy (prawo kanoniczne) i zaczął mu wymyślać, że uczy tak, iż uczniowie Akademii są buntownikami; potem poleciał do arcybiskupa - jak szalony latał po Akademii; w końcu ktoś, kogo spotkał po drodze, powiedział mu, że tutaj nie ponosi winy Akademia, że w Moskwie mieszka arystokratka Pastopczyna, która przyjęła wiarę katolicką i popadając w wielki fanatyzm, podburza obecnie prawie całą Moskwę.

Opamiętawszy się, Skrypicyn znów wrócił do Hołowińskiego, przepraszając go za to, że postąpił niesłusznie i prosząc jednocześnie o radę, jak postąpić i jak ukarać Horbaczewskiego za nieposłuszeństwo. Hołowiński powiada: „No cóż, należy ukarać". Skrypicyn: „Ale jak? Myślę, że należałoby zesłać go na Syberię". Hołowiński: „To za mało, trzeba wymyślić coś gorszego; ale co powiesz, kiedy car zapyta: skąd jest ten ksiądz Horbaczewski? Z Akademii. A kto jest zwierzchnikiem Akademii? ty i ja: więc i nam się dostanie przy okazji". „Tak, to prawda, mówi Skrypicyn, ale cóż robić?". „Oddaj mnie tego księdza, mówi Hołowiński, a już ja umieszczę go odpowiednio daleko". Hołowiński wysłał Horbaczewskiego gdzieś jako wikariusza, skąd po pewnym czasie Horbaczewski został przeniesiony do Mohylowa.

Takie to intrygi knuł wtedy rząd, ażeby ponownie oslabić albo nawet zupełnie zniszczyć katolicyzm, ale się przeliczył. W tym celu wyznaczono siedzibę arcybiskupa w stolicy, w tym również celu została przeniesiona Akademia, ponieważ władze zdążyły już zdobyć sobie znaczny wpływ na kolegium. Do kolegium wchodziło tylko kilku prałatów, jak gdyby w obawie przed Siestrzeńcewiczem, który mógłby wyrządzić szkodę katolicyzmowi. Środek ten okazał się jednym z najbardziej zgubnych, ponieważ władze stale próbowały przedostać się do wewnątrz kolegium. I łatwo mogło się im to udać, ponieważ kolegium składało się z kilku członków, podczas gdy powinno ono stanowić wielką jedność i siłę.

Jeszcze przy Cieciszowskim zwrócono się do kolegium z pytaniem, czy można odprawić w kościele nabożeństwo żałobne za zmarłą imperatorową („Matka Mikołaja"); niektórzy z prałatów odpowiedzieli, że należy zapytać o to metropolitę, który znajdował się wtedy w Kamieńcu lub w Łucku, i rzeczywiście napisali do niego. Tymczasem, kiedy rząd nalegał, żeby nie czekać na odpowiedź arcybiskupa, ponieważ może to potrwać, jeden z prałatów odrzekł, że może podpisać zgodę pod warunkiem, że uczyni to ktokolwiek jeszcze. Rząd już nie dał mu spokoju: podpisał jeden, następnie wszyscy zostali do tego zmuszeni; zatem w kolegium podjęto decyzję wcześniej niż przyszła odpowiedź arcybiskupa. Cieciszowski natomiast z całą godnością odpowiedział, że w żadnym wypadku nie można do tego dopuścić, gdyż nie zezwala na to prawo kanoniczne. Ale co z tego, jeżeli sprawa została już rozstrzygnięta przed otrzymaniem odpowiedzi biskupa. Gdyby prałaci nie postąpili samowolnie lub gdyby powołali się na arcybiskupa, gdyby czekali na odpowiedź i nie podejmowali sami żadnej decyzji, to oczywiste, że rząd nie ośmieliłby się domagać jakichkolwiek niestosownych rzeczy, a w ten sposób ten jeden, pierwszy czyn otworzył drogę do następnych zaczepek.

Teraz nawet trudno jest się wykręcić, ponieważ rząd natychmiast oponuje: „A dlaczego czyniono tak wcześniej? Czyż jesteś lepszy?". Poza tym, kiedy zgadza się jeden prałat, muszą zgodzić się również pozostali. Wyławiając w ten sposób poszczególnych księży, rząd niejednokrotnie osiąga swój cel; być może nieraz jakiś tam prokurator wzywa do siebie jednego z nich, nagada mu i w dodatku zagrozi. Teraz dostrzegamy, jak bardzo szkodliwe i nieprzydatne było ustanowienie kolegium. Utraciwszy, przez nieostrożność, swoją niezależność od rządu, kolegium często wbrew własnej woli zmienia polecenia biskupa lub zatwierdza to, co biskup odwołał, w zależności od tego, w jakim stopniu mogą wpłynąć na nie władze rządowe

A przecież biorąc rzecz samą w sobie, kolegium nie jest niczym więcej, jak stowarzyszeniem kilku prałatów, z których każdy podlega własnemu biskupowi, a ten może nakazać lub zabronić, niesłusznie zatem kolegium przypisywało sobie jakiekolwiek nadzwyczajne prerogatywy. Co zaś dotyczy nas, będziemy pamiętać, że prawdziwymi naszymi zwierzchnikami są biskupi, zatem ich musimy słuchać. Jeżeli więc przyszłyby z jakiegokolwiek kolegium rozporządzenia niezgodne z wolą biskupa, to nie jesteśmy obowiązani ich wypełniać. Albowiem mamy obowiązek czynić tylko to, co nakazuje nam wyraźnie wola lub rozkaz biskupa, którego musimy słuchać, jako że został on wyznaczony przez Chrystusa; kolegium zaś jest sprawą prywatną, czasową, jest instytucją, której musimy podporządkować się tylko wtedy, kiedy zezwoli na to biskup.

Do jakiego stopnia jest uznawana władza biskupia ukazuje nam przykład samego nuncjusza Chigi, który zapytany przez księży, jak mają postępować w sprawie mieszanych małżeństw, odpowiedział: „To nie jest wasza sprawa, niech pytają nas o to biskupi, a wy dowiecie się od biskupów". Chociaż mógł załatwić to szybciej - jednak nie chcąc naruszać porządku, postanowił zaczekać, dopóki nie zwrócą się do niego z tą sprawą sami biskupi. Ten sam nuncjusz, chociaż miał upoważnienie od Ojca św. do nieograniczonej władzy, nie chciał jednak bez zgody administratora ani odprawiać, ani namaszczać krzyżmem - słowem, prosił o pozwolenie w każdej sprawie, żeby nam dać przykład i uszanować najwyższą władzę.

Zakończmy te rozważania zapewnieniem, że bardzo wielka będzie nasza siła, jeżeli będziemy ze czcią odnosić się do naszej najwyższej władzy - biskupów i niczego nie będziemy czynić bez ich zgody. Wracając jeszcze do kolegium, widzimy, jak jest skrępowane i jakie nierozsądne cele były przyczyną jego założenia (rozumie się, że w tych warunkach, w których obecnie żyjemy). Przecież to kolegium, które być może, cierpi z powodu uciemiężenia, samo szykuje sobie pętlę na szyję. Na przykład, równocześnie z rozporządzeniem imperatora dotyczącym unitów, papież wydał bullę, sprzeciwiającą się temu rozporządzeniu; kolegium zaś tę sprawę ukryło. Następnie papież wypowiedział się za posiadaniem przez duchowieństwo dóbr - również tę sprawę kolegium przemilczało - a co gorsze, samo podało do wiadomości, że posiadanie majątku jest szkodliwe i przeszkadza duchowieństwu w wypełnianiu obowiązków. To samo dotyczy powoływania biskupów, czy zamykania klasztorów. Rozumie się, że rząd nalega, zmusza do podpisywania - a papież, widząc wolę duchownych, zgadza się lub nie sprzeciwia się.

Wieczór 5

Ostatnio mówiliśmy o stosunku księży do zwierzchników - dzisiaj porozmawiamy nieco o stosunku księży do księży równych sobie statusem.

Nie chodzi o to, aby utrzymywać ze wszystkimi dobre stosunki, nie chodzi o „uprzejmość". Zwróćmy uwagę na to, skąd bierze się „ochłodzenie" wzajemnych stosunków i wzajemna niechęć. Są dwie tego przyczyny: pierwsza to chore ambicje, pragnienie sławy; druga - chciwość, pożądliwość. Jeżeliby nie było w nas tyle egoizmu, jeżeli byśmy zabiegali o dobro Kościoła, jeśli pracowalibyśmy tak, aby widziano rezultat pracy, a nie tego, kto ją wykonał, z pewnością nie byłoby tych wszystkich rosnących niesnasek i nieporozumień między nami.

Jeśli ktoś pragnie zrobić coś nawet dobrego bez wiedzy przełożonego proboszcza, to bez wątpienia kieruje się miłością własną, egoizmem lub chciwością; chce przyciągnąć do siebie ludzi; zebrać jak najwięcej gotówki. Dlatego też taki ksiądz, jakby nie skrywał swych nieczystych pobudek, to i tak z czasem wyjdzie na jaw, ponieważ np. mówiąc do parafian z ambony o potrzebach materialnych Kościoła, w końcu wygada się mimo woli, że przyczyną zaniedbań jest proboszcz itd. i ujawni swój stosunek do niego. Dlatego też, jeśli ktoś chce poznać poziom czyjejś gorliwości, niech spojrzy na jego charakter.

Prawdziwy charakter i osnowa gorliwości leży w pokorze. Prawdziwie gorliwy ksiądz nie zrobi niczego bez wiedzy i przyzwolenia proboszcza, nawet jeżeli pobudki jego są nadzwyczaj czyste i gorliwie zabiega o chwalę Bożą, to posłuszeństwo będzie on przekładał ponad wszystko, jako że ksiądz ten wie, że przełożeni wywodzą się od Boga. Dlatego też taki ksiądz nie uzyskując zgody od proboszcza, nie będzie postępował wbrew jego woli, uznając w tym wolę Bożą, podda się jej, podobnie jak uległby jej w przypadku choroby, przynosząc swe cierpienia w ofierze Bogu; a w tej sytuacji przynosi on Bogu w ofierze swoje pragnienia; i Bóg z pewnością ziści je, jeżeli będą one zgodne z Jego wolą.

Zastanówmy się: dlaczegoż proboszcz, czy też ktoś inny spośród starszyzny, nie miałby wyrazić zgody na to, co prawdziwie dobre i pożyteczne? Przypuśćmy, że młody ksiądz od razu po przybyciu zaczyna wprowadzać nowe obyczaje, potępia dotychczasowe układy i porządki, działa bez przyzwolenia starszyzny, opowiada wszem i wobec, że jakoby on musi tutaj wszystko naprawić i odnowić, tym samym dając do zrozumienia, że dany proboszcz nie daje sobie rady, czy też niewłaściwie postępuje. Cóż dziwnego w takiej sytuacji, że proboszcz rozgniewa się i spyta: cóżeś ty za człowiek, kimże jesteś? Każdy człowiek posiada miłość własną, a poza tym jestem starszy. I wyobraźmy sobie, do jakiejże nienawiści dochodzą tacy księża, którzy nie chcą na krok ustąpić, odejść od własnych pomysłów, poskromić własną butność, nie chcą iść wzajemnie na kompromisy. Nie tak dawno zdarzył się taki oto przypadek: wikariusz głosił kazanie; proboszcz zniecierpliwiony jego przydługim gadaniem odszedł w stronę ołtarza, na to wikariusz zszedł z ambony i podszedłszy do ołtarza, wymierzył proboszczowi policzek. Tak to się dzieje, gdy młodzi księża nie tyle zabiegają o chwałę Bożą i zbawienie bliźnich, co o wyższe stanowisko, o chwalę ludzką lub też o to, aby nazbierać jak najwięcej pieniędzy.

Zadziwiające, jakąż silę magnetyczną posiadają pieniądze, jak oślepiają człowieka, który nie jest w stanie już panować nad sobą. Pewnego razu jechałem w towarzystwie pewnego proboszcza i on po drodze pokazywał mi gospodarstwa i objaśniał: o w tym domu mają córki na wydaniu, muszę pilnować sprawy, aby nikt inny nie udzielił ślubu, dostanę co najmniej 50 rubli; o, a tam będą chrzciny; zaś w tym domu chyba niedługo umrze gospodarz, stary, skapnie mi coś za pogrzeb itp. Ubiegając fakty, ten proboszcz już podliczał ewentualną zdobycz.

Spójrzmy też na sprawę z drugiej strony. Są księża, którzy nie zabiegają o sławę ludzką, nie szukają znajomości ani korzyści, wolą nawet, żeby zasługę przypisano proboszczowi. Prawdą jest, że kto nie pragnie wyeksponować własnej osoby, zawsze może zrealizować swoje szlachetne sprawy. On postara się poznać upodobania przełożonego, odkryje drogę, którą zawsze może do niego dotrzeć i przekonać go. Na przykład proboszcz lubi ćwiczyć w sobie jakąś jedną konkretną cnotę, przedkładając ją ponad inne, lecz nie jest w tym jeszcze doskonały, traktuje sprawę bardzo materialnie, przyziemnie: załóżmy, że proboszcz lubi rozdawać jałmużnę ubogim. Młody, gorliwy ksiądz pokaże proboszczowi, jak wielce ceni jego szlachetne cele, lecz równocześnie dyskretnie da mu do zrozumienia, że w tej kwestii są też inne potrzeby, człowiek posiada ciało i duszę, że o duszę, jako o coś nieśmiertelnego, należy nieco bardziej zabiegać. Tym sposobem osiągnie to, że proboszcz zgodzi się na to, aby częściej prowadzić lekcje religii, organizować katechetyczne spotkania, dyskusje, znacznie częściej sprawować sakramenty itp.

W ten to sposób nawet zły i nieznośny proboszcz, mając wrażenie, że młody ksiądz nie wprowadza nic nowego, a wszystko jest po staremu i zgodnie z jego wolą, że wikariusz nie szuka własnej chwały, że chce robić to, co on proponuje, że radzi się go w każdej sprawie jako człowieka o większym doświadczeniu, to nie ulega kwestii, że taki ksiądz pozyska szacunek, że proboszcz nabierze zaufania do swojego pomocnika, że nie tylko będzie wyrażać zgodę na podsuwane mu pomysły, lecz nawet sam będzie zaciągać u niego rady i zacznie uważać go za swego najlepszego przyjaciela. W ten sposób, pozyskawszy zaufanie i przywiązanie swego przełożonego, podwładny może poczynić wiele dobra, naturalnie jeżeli będzie on kierował się prawdziwą gorliwością, a nie egoizmem.

Nie tak dawno mieliśmy przykład tego, że dobry podwładny może zbliżyć się, zaprzyjaźnić z proboszczem, nie bacząc na to, jaki on jest. Chodziły pogłoski o pewnym proboszczu, że żaden wikariusz nie może z nim wytrzymać. Posłano tam akademika z naszego zakładu, aby uciszył spory i zatargi pomiędzy proboszczem i wikariuszem. Na początku proboszcz traktował go jak jakiegoś złego ducha, lecz po czasie, zobaczywszy jego łagodność, uległość i pokorę, to że ów akademik ze wszystkim się zgadza i zadowala się byle czym, zaczął go szanować i z czasem polubił go jak syna, nie pozwalał mu nawet na to, by ciężko pracował, we wszystkich trudniejszych pracach ubiegał go i opiekował się nim jak rodzony ojciec. I gdy czas pobytu akademika dobiegł końca, proboszcz był niepocieszony, że muszą się rozstać.

Widzimy tutaj, że posłuszeństwem, pokorą można uzyskać znacznie więcej niż uporem i samowolą. To samo dotyczy wikariuszy, gdy jest ich na parafii dwóch lub trzech. Jeżeli są oni prawdziwie gorliwi, to i cel mają wspólny. W takim przypadku nie tylko nie będą się kłócić, lecz będą nawzajem sobie pomagać, współpracować i radzić się jeden drugiego. W ten sposób są dla siebie nawzajem mniej groźni; przypuśćmy, że któryś z nich upadnie na duchu, to będąc w przyjaźni, pozostali zrobią wszystko, aby mu pomóc, podtrzymać go.

To, co mówiliśmy o stosunkach pomiędzy wikariuszem i proboszczem, jak też między wikariuszami, możemy powiedzieć o stosunkach w seminarium. Powstają i tu niekiedy nieporozumienia wśród profesorów, pomiędzy profesorami i rektorami. Ponieważ nierzadko nowo przybyły profesor zaczyna ganić panujące tam porządek i ład, wprowadza swoje pomysły i nowe metody. Jest to przejawem samowoli, nie dziw, że z takim osobnikiem zaczynają walczyć. Stąd też taki profesor szuka sprzymierzeńców, z innymi zaś żyje w niezgodzie i z tego wynikają kłótnie, animozje i niesnaski, wręcz nienawiść, które są tym szkodliwsze, że ich świadkami są uczniowie, dla których profesorowie powinni być dobrym przykładem. I odwrotnie: dobry ksiądz, widząc pewne niedociągnięcia i mając własne pomysły na podniesienie poziomu wykładów i w ogóle na różne ulepszenia, w pierwszym rzędzie stara się pozyskać zaufanie przełożonych poprzez pokorę. W ten sposób bez zbędnych awantur może przedstawić przełożonemu swoje propozycje na ulepszenie działalności w seminarium i z pewnością przełożony zaaprobuje to, jeżeli naturalnie propozycje te są istotnie pożyteczne i mogą zmienić na dobre poziom edukacji itp. Dlaczego bywa inaczej? Dlatego, że każdy dba o siebie bardziej niż o dobro wspólne; będąc profesorem pragnie zostać inspektorem, będąc zaś inspektorem chce nominować się na rektora, a przecież wszyscy nie mogą należeć do starszyzny.

Tak samo dzieje się na parafiach: jeden chce zostać proboszczem, inny znowu dziekanem, wakat jeden, a kandydatów dużo. Jakżeż z tym się uporać? I oto każdy zabiega o własne korzyści, stara się wywyższyć siebie i poniżyć bliźniego, i niejeden robi to tylko na pokaz. Często też oszukujemy sami siebie, niby jesteśmy uprzejmi i dobrze życzymy drugiemu, a w sercu żywimy zazdrość i ciągle staramy się przeszkodzić drugiemu w uzyskaniu stanowiska, na którym mu zależy. Tak oto każdy z nas oszukuje drugiego i każdy to czuje i rozumie, udając przy tym, że nic nie rozumie, nie wie, o co chodzi. I nie może być inaczej tam, gdzie każdy po cichu wzdycha do wyższego stanowiska, a tymczasem stanowisko jest jedno, a chętnych wielu. Jak je uzyskać? Trzeba oczernić drugiego lub wykazać się czymś, co by zwróciło na nas uwagę. Stąd też biorą się nienawiść, zawiść, brak ufności, ochłodzenie stosunków pomiędzy księżmi, stąd też i to, że jeżeli ktoś nawet czyni cokolwiek dobrego, to z nieczystych pobudek lub z dumy, czy też z chciwości.

Naprawdę trzeba wielkiej rozwagi i ostrożności, aby nie wpaść w to błoto, w którym tak często grzęzną szczególnie młodzi księża. Na przykład przychodzi na parafię młody uzdolniony ksiądz i od razu wszyscy zaczynają go chwalić za mądre, ładnie powiedziane kazania, za spowiedzi i wiele trzeba włożyć trudu, aby temu się nie poddać. Nie mniej groźne są pieniądze, jako że oślepiwszy raz człowieka, potrafią trzymać go na uwięzi nawet aż do śmierci. Na przykład chciwy człowiek założy sobie, że zbierze 10 rubli, zebrawszy 10, zechce zebrać 100, potem 1000 itd. A im więcej posiada, tym bardziej staje się skąpy i żałuje i sobie, i innym. Naprawdę, godni pożałowania są tacy ludzie, a w szczególności księża. Żyje taki po „księżowsku", ostyga jego serce względem bliźniego, chciwość w nim wzrasta. Jakże źle wypełnia swoje obowiązki, żałując grosza dla ubogich i ciułając pieniądze z coraz większą chciwością.

Można spytać takiego: po co ci to wszystko? Poza tym jakąż odpowiedzialność ma przed Bogiem, cóż to za życie. Wciąż nękają go niepokoje, żyje w ciągłym napięciu. A rodzina, o ile ma ją, wyczekując z utęsknieniem jego śmierci, osacza go jak sępy, oczekując na zdobycz, pilnują go gorliwie dzień w dzień, a gdy już leży na łożu śmierci, konając, jeszcze żywy, już myszkują pod poduszką w poszukiwaniu oszczędności i wcale nie czują wstydu przed umierającym, który jeszcze jest przytomny, widzi ich poczynania.

Zawsze jest tak, że o człowieku skąpym, gromadzącym skwapliwie pieniądze jest mniemanie, że ma ich bezmiar, gdy znajdą mniej niżby oczekiwali, zaczynają przeklinać zmarłego. I nie tylko zabiorą wszystko, co uciułał w przeciągu całego życia, lecz nawet niejeden, czując się oszukanym będzie go przeklinać. Nieraz zaś ludzie, wiedząc o skąpstwie i chciwości kapłana, potrafią wpaść w nocy, przystawić pistolet do skroni i zabrać wszystko lub po prostu okradną go pod jego nieobecność, jednym słowem chciwy ksiądz narażony jest na to, że w jednej chwili może stracić oszczędności całego życia. I odwrotnie: do księdza niechciwego, rozdającego jałmużnę, ludzie żywią szacunek i wdzięczność, nie mają żadnych pretensji.

Na zakończenie powtarzam, że jedność pomiędzy duchownymi może być wtedy, gdy wyrzekną się oni całkowicie pychy, dumy i chciwości. Jeżeli zaś będziemy zabiegać o dobro Kościoła i wyzbywać się egoizmu, to z pewnością możemy uczynić wiele dobrego dla Kościoła i nikt nam w tym nie przeszkodzi. Mamy tego przykłady w zakonach. Zawsze, gdy trzeba było zrobić coś wielkiego i trudnego, to jednoczyli swoje siły, wiedząc, że jeden człowiek nie podoła danej sprawie. Na przykład, czy konkordancje mogły być napisane przez jednego człowieka, który żyłby nawet kilka wieków? Chyba nie. Zaś dlatego, że wiele osób jednomyślnie przystępuje do danej pracy, każdy biorąc po jednym rozdziale i wychodzi z tego dzieło wielkie, pożyteczne i świadczące o dużym wkładzie pracy. Tak czynili nie tylko zakonnicy, lecz również świeccy. Tak też może być z nami: jeżeli pracować będziemy jednomyślnie, mając jeden cel i mając na względzie dobro Kościoła, a nie zaś własne potrzeby i pragnienia, wówczas prawdziwie będziemy w stanie wiele dokonać, trudząc się w jednym duchu, mając jeden cel, nigdy nie będzie między nami nieufności, zazdrości i niechęci.

Wieczór 6

Powinniśmy jeszcze omówić jedną sprawę, mianowicie stosunek duchowieństwa do władzy świeckiej - rządu. Nie ulega wątpliwości, że władza świecka pochodzi od Boga, ponieważ Pismo św. mówi wyraźnie, że wszelka władza pochodzi od Boga. Powinniśmy rozpatrzyć tę władzę dwojako: pierwsza władza to ta prawowita, ta, którą akceptujemy i lubimy, która pochodzi od naszych własnych królów, i druga - ta narzucona, pod którą znajdujemy się teraz. Naturalnym jest, że tej drugiej nie możemy lubić, lecz powinniśmy jednak jej ulegać, ponieważ obie władze pochodzą od Boga, z tą tylko różnicą, że pierwsza z nich jest dawana nam przez Boga z Jego miłości do nas, dla naszego dobra i opieki, druga zaś, za Bożym przyzwoleniem, jako kara. Obowiązek ulegania tej drugiej władzy jasno wynika ze słów, które Chrystus skierował do Piłata: „Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, jeżeli nie dana byłaby ci ona przez Boga". Powinniśmy wiedzieć, że Piłat był prawowitym władcą Izraela, był Rzymianinem, a Żydzi gardzili poganami. W Piśmie Św. widzimy przykłady dopuszczenia przez Boga takiej władzy nad Judejczykami, za ich grzechy i odstępstwa. Gdy Żydzi zachowywali Prawo Boże i obyczaje ich były czyste, to mieli swych prawych królów czy władców, gdy zaś odstępowali od Boga, wpadali pod władzę sąsiednich narodów. Przecież Filistyni, czy też inne narody, ujarzmiali ich nie siłą, lecz za dopuszczeniem Bożym.

Judejczycy byli jedynym narodem, który czcił Boga prawdziwego, byli narodem, któremu Bóg okazywał wiele miłosierdzia, któremu Bóg sprzyjał, podporządkował mu inne narody i wiele razy przestrzegał, napominał, lecz gdy i to nie odnosiło skutku, oddawał ich w ręce pogan, którzy nieraz niewielką liczbą zwyciężali wielotysięczne wojsko Izraela. I odwrotnie, gdy Żydzi kajali się, nawracali, wtedy Bóg pozwolił im wyzwolić się spod władzy wrogów, nieraz garstką wojsk, w dziwny, cudowny sposób. Stąd możemy wnioskować, że wszelkie jarzmo przychodziło nie w wyniku małej liczby wojska czy innych słabości, lecz za dopuszczeniem Bożym, jako kara za rozwiązłość i zepsucie obyczajów. Bóg nie oddawał ich pod cudzą władzę dlatego, że była ona dobra, lecz za karę.

Tę samą teorię możemy odnieść w stosunku do Polski. Wśród wszystkich krajów słowiańskich Polska była największym mocarstwem, przy tym krajem katolickim. Inne kraje były znacznie bardziej oddalone od prawowierności, np. Rosja opowiedziała się po stronie schizmy (prawosławie), Serbia (Półwysep Bałkański) przyjęła islam, w innych krajach panoszyły się magia i czary. Polska zaś, dopóki utrzymywała się w niej czystość wiary i obyczajów, była mocarstwem, nawet inni zazdrościli jej tego. Dodajmy jeszcze, że Polska wyróżniała się zawsze szlachetnością i szerzeniem oświaty, że prowadziła wojny nie dla zdobywania i podbijania innych krajów, lecz w celu szerzenia wiary katolickiej. Wzrosła ona w siłę nie przez szukanie własnych korzyści, lecz w wyniku dobrowolnego zjednoczenia się z innymi. Na przykład Litwa zjednoczyła się z Polską wcale nie poprzez wojnę, lecz przyjmując wiarę katolicką; również z Rosją Polska prowadziła wojny w celu szerzenia wiary katolickiej lub aby obronić swych braci unitów; podobnie rzecz się miała z Kozakami; przecież Batory dał im szczególne uprawnienia, wszelkie ulgi, a Polska chciała tylko szerzyć wśród nich katolicyzm.

Widzimy więc, że Polska nigdy nie kierowała się własną korzyścią, mając jedynie na celu szerzenie wiary katolickiej. Wiemy też, że gdy Sobieski poszedł wyzwalać Wiedeń, który niechybnie by zginął bez tej pomocy, to wszyscy współcześni dziwili się, dlaczego ten król, który mógł wtedy zagarnąć Austrię i zrobić z nią, co tylko chciał, nie pragnął nic dla siebie, żadnej korzyści. Również gdy Prusy prosiły o przyłączenie ich do Polski, to Polacy długo nie wyrażali zgody, król musiał zwołać sejm i długo się zastanawiano, zanim zgodzono się nadać Prusom prawa obywatelstwa polskiego.Widzimy zatem, że Polska nie była pazerna na inne kraje, nie rwała się do wojen zaborczych, lecz nie kwapiła się nawet do przyjmowania narodów, które same chciały oddać się pod jej panowanie. Zwróćmy też uwagę na to, że w Polsce nie było regularnego wojska, że w konstytucji istniało coś takiego jak „liberum veto", gdy jeden głos mógł przeważyć wszystko, i mimo to, póki w Polsce była żywa wiara, była ona krajem mężnym i sejmy przebiegały bez kłótni, spokojnie. Potem zaś, gdy w Polsce moralność i obyczaje podupadły, gdy zaczęły się herezje, które nieraz przyjmowali obywatele, gdy naród - nazwijmy to tak - odwrócił się od Boga, to i Bóg zaczął zadawać ciosy, karać Polskę. Sąsiedzi zaczęli napadać, rabować, napadli Szwedzi, Polacy utracili swe męstwo, a król Jan Kazimierz 15 zmuszony był uciekać do Krakowa. Wprawdzie istniała jeszcze gdzieniegdzie żywa wiara, ponieważ gdy Szwedzi oblegli Częstochowę, to Jasna Góra ocalała nie dzięki wojsku, lecz przez wiarę kilku zakonników. Gdy Szwedzi nie mogli zdobyć Jasnej Góry, mimo potężnego wojska, wielkich wysiłków, to w serca Polaków znów wstąpiło męstwo i otucha, zbudziła się w nich wiara i przepędzili wroga.

Kara Boża musiała spaść na Polskę za odstąpienie od czystych obyczajów, za przyjęcie różnych korzyści, za to, że magnaci zaczęli opiekować się „innowiercami". Już Piotr Skarga 46, na 260 lat przed rozbiorami, przepowiedział upadek Polski, który wreszcie nastąpił. Przecież w Polsce w czasie rozbioru było zaledwie pięć tysięcy wojska, więc stąd wniosek, że uległa ona nie sile, lecz przeznaczeniu. Dlatego też nie powinno się mówić, że Polska została podbita: Polska sama się rozpadła, zaś Prusy, Austria i Rosja po prostu zabrały sobie „rozpadniętą" część. Prawdą jest, że dla wskrzeszenia Polski nie potrzeba wcale wielkiej militarnej siły, wystarczy sama poprawa obyczajów, a wówczas dokona się i głębokie nawrócenie. I dopóki Polska nie poprawi się, dopóty wszelkie ludzkie wysiłki będą bezskuteczne. Tak samo bezskuteczne były wysiłki Izraela, aby własnymi siłami wyzwolić się spod jarzma narzuconego im przez Boga, dopóki Bóg się nad nim nie ulitował. I zdarzało się, że gdy chcieli oni osiągnąć wolność nie poprzez nawrócenie, lecz większymi siłami, to Bóg oddawał ich w ręce jeszcze gorszych ciemiężycieli.

Podobnie było z Polską: ileż było różnych spisków i żaden z nich się nie udał. Wszystkie powstania: w 1831 r., 1846 r. i potem 1848 (Poznań) - wszystko to było dziecinadą i z gruntu bezsensownym działaniem. Mylili się i mylą ci, którzy uważają, że wrócić krajowi niepodległość można poprzez nagromadzenie ogromnej ilości prochu, broni itp.; robiono to, lecz bez większego skutku. Ciężko jest iść wbrew woli Bożej, bo nie w takich działaniach jest wyjście, lecz w naprawianiu obyczajów, w głębszym nawróceniu - to są dobre środki, którymi można przebłagać Boga, i On może zmiłować się nad nami, tak jak nieraz zmiłował się nad nawracającymi się i korzącymi się Judejczykami. Tak jak im posłał „Kira" (Obłok), tak i nam może posłać wybawiciela, pomocnika, w czasie sobie tylko znanym, wówczas gdy wcale nie będziemy się tego spodziewać.Czy wtenczas, gdy Francuzi przekroczyli Ren, czy też byli pod Sewastopolem, Bóg nie pokazał nam oczywistej możliwości naszego wybawienia. Gdyby tylko Francuzi zajęli te tereny i obalili rządy rosyjskie, to nasz naród od razu by się podniósł; lecz ponieważ nie byliśmy godni miłosierdzia Bożego, to pokazał On nam tylko, że jest możliwość wyzwolenia, potem zaś zabrał swą rękę z powrotem. Niestety, wielu jest wśród nas, którzy tego nie rozumieją. Oni cały patriotyzm upatrują w czytaniu książek o szczególnej tematyce, w spiskach, w jakiejś głupiej egzaltacji. Według nich ten, kto tego nie robi, niegodny jest miana Polaka. I gdy zastanowimy się, to dojdziemy do wniosku, że spośród tych książek nawet jedna dziesiąta niewarta jest przeczytania. Większość z nich to książki bezbożne, nastawione przeciwko Kościołowi i religii katolickiej, a niektóre z nich są wręcz szkodliwe i pełne kłamstw.

Takimi pisarzami byli: Lelewel, wróg Kościoła Moraczewski, który udowadniał, że przyczyną zagłady Polski jest katolicyzm itp. Niewielu pisało swe książki w duchu bliższym prawdy, wśród nich warto wspomnieć Witwickiego. Niestety, tacy jak Moraczewski przypadali do gustu ogółowi społeczeństwa, szczególnie młodzieży, do dziś studenci czytają jego książki, fascynują się nimi i już trudno im wyjść z tych mylnych poglądów. To jest też powodem tego, że nasza uniwersytecka młodzież jest tak bezbożna. Lepiej byłoby już dawno spalić te książki niż uganiać się za ich poszukiwaniem.Jak pięknie przedstawił to Mickiewicz, kiedy pokazuje siedzącego na przyzbie starca, jak gdyby w odrodzonej już Polsce, w atmosferze pełnej pokoju, a bawiący się przy nim mały chłopiec pyta: „Dziadziusiu, dlaczego wyjechawszy za granicę nie pisałeś nic o swoich sprawach?". A staruszek odpowiada: „Jakże nie? Pisaliśmy". I pomyślawszy chwilę dodaje: „Pisaliśmy, i to dużo, ale ponieważ nie było w tym niczego dobrego, wszystko to, mówiąc prawdę, spaliliśmy". A więc sytuacja księdza jest tu dość trudna: z jednej strony nie godzi się chwalić i uznawać za dobre spiski i książki, jako że są one rzeczywiście szkodliwe, a z drugiej strony trudno występować przeciw temu, ponieważ wywoła to oburzenie. Trzeba więc zdobyć się na takie męstwo, żeby je potępiać, nie zważając na to, źe inni je wychwalają i nie zwracając uwagi na to, co będą o nas mówić. Niech nazywają nas moskalami, niech opowiadają, że nie jesteśmy patriotami. Postępujemy zgodnie z przekonaniem, nie zwracając uwagi na czyjekolwiek krzyki.

Zatem, co się tyczy władzy, pod którą dziś żyjemy, nie godzi się udawać, że ją kochamy i uznajemy za prawowitą i swoją, jeżeli tak nie jest. Przeciwnie, sami będziemy przekonani i pytającym będziemy odpowiadać, że jest to władza zaborcza, narzucona, z dopustu Bożego, że w ręku Boga jest poddać nas pod tę władzę i spod niej nas wyzwolić. Dlatego też ani nie godzi się jej schlebiać, ani też z drugiej strony sprzeciwiać się jej, byłoby to grzechem przeciw Bogu.Jeżeli np. ojciec trzyma nad dzieckiem rózgę, to dziecko nie powinno wyrywać się, złościć się, bo zachowując się w ten sposób, zgrzeszyłoby - nie ze względu na rózgę, ale z racji na swoje nieposłuszeństwo i bunt. Bowiem rózga ta, jak długo znajduje się w rękach ojca, posiada ojcowski autorytet: jeżeli ojciec rozkaże, dziecko powinno ją czcić i całować; zaś z chwilą, kiedy ojciec rózgę porzuci, traci ona wszelkie znaczenie i dziecko może ją połamać czy rzucić w piec. Tak samo rzecz się ma z władzą. Jaka by ona nie była, jesteśmy obowiązani być jej posłuszni, bo daje ją Bóg, używa jej jako narzędzia kary; dlatego też sprzeciwiając się jej, grzeszymy - nie przeciw władzy, ale przeciw Bogu. Jest rzeczą ohydną i bez czci zabiegać, schlebiać, udawać, że jest się oddanym duszą i sercem, będąc w rzeczywistości innego przekonania. Niemało jest wśród nas takich patriotów, co to gdzieś pokątnie sieką i rąbią, zdawałoby się wszystkich moskali od razu by powywieszali - a w rzeczywistości nie odważą się słowa powiedzieć, przeciwnie, schlebiają i płaszczą się. Było przecież wielu księży, którzy nie chcieli spowiadać bez świadectwa, bez metryki, bez jakichś tam dowodów - ze strachu przed wpadką. Czy godzi się, aby sługa pokory, pociechy i pomocy był w konfesjonale jakimś policjantem, osobistym dozorcą. W takim razie, jeżeli nawet biskup zabroniłby komuś spowiadać, a sumienie mówiłoby mu inaczej, nie może iść przeciw przekonaniom, bowiem w sprawach dotyczących sumienia nie należy nikogo słuchać (chyba że byłoby to zlecenie lub zakaz papieża).

Co się tyczy spisków, i tym bardziej udziału w wojnie, połączonego z przysięgą, należy zauważyć, że nie można na to pozwalać, ale też i zupełnie zabraniać. Zesłańcy powinni przypomnieć i ostrzec młodzież przed udziałem w spiskach; jeżeli jednak zauważyliśmy, że w działaniach takiego uczestnika nie ma żadnego osobistego wyrachowania, że robi on to dla ogólnego - w jego przekonaniu - dobra, to w tym wypadku nie możemy odmówić mu zupełnie rozgrzeszenia i nie obowiązuje nas żadne inne zarządzenie. W czasie wojny węgierskiej niektórzy księża odmawiali rozgrzeszenia uczestnikom powstania, nie umiejąc pogodzić patriotyzmu ze złożoną przysięgą. Do takich księży arcybiskup warszawski pisał, że nie może ich poglądów potępiać, nie może gwałcić ich przekonań, jeżeli jednak są oni tak bojaźliwi, to zabrania im spowiadania. I w takich, i tym podobnych sytuacjach, kiedy odczuwamy sprzeciw sumienia, kiedy jakaś sprawa jest odstraszająca dla naszego sumienia, nie może nas do tego zmuszać ani biskup, ani arcybiskup. Jeśli biskup naznaczy karę, jeżeli np. umieści w klasztorze, należy karę przyjąć z pokorą, ale nie słuchać. Co zaś dotyczy unitów, Ojciec Św. jasno nakazuje, abyśmy ich nie odłączali od siebie, wielce wzruszająco poucza i zarazem grozi wielką odpowiedzialnością na sądzie Bożym, jeżeli ta mała część Chrystusowego stada będzie odłączona i stracona; czyż można postępować wbrew przekonaniu? Na koniec, jeżeli chodzi o ustosunkowanie się do świeckiej władzy, powtarzam, że mamy jej słuchać i znosić ją jako posłaną od Boga; ale żadną miarą nie godzi się jej schlebiać, udawać, że kochamy ją jak własną, płaszczyć się przed nią, bowiem jest to sprzeczne z godnością uczciwego człowieka. I moskale lubią właśnie takich, którzy nie boją się powiedzieć im prawdę w oczy.

  • "Przyjacielskie rady"
  • Odwiedź nas na:
  • Napisz do nas:

W Wieleniu nad Notecią został założony Dom Opieki dla starców pod nazwą Zakładu św. Józefa. Dom ten, prowadzony przez Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, rozpoczął swoją działalność w 1933 roku. Od kwietnia 1933 roku siostry Rodziny Maryi rozpoczęły pracę na tym terenie.

Nasza Galeria

/ /